wtorek, 29 sierpnia 2017

Nadszedł czas, aby napisać coś o sobie - kim jestem i co ja tutaj robię


Ziołami zajmować się można na wiele sposobów. Coraz bardziej modne jest ostatnio bycie fitoterapeutą. Wystarczy ukończyć roczny kurs w Krośnie, czy Katowicach i pomachać dyplomem. Niektórzy nawet rocznego kursu nie kończą. Nikt tego przecież nie weryfikuje, co kto wypisuje na swojej wizytówce. Nie zapominajmy jednak o tym, że fitoterapia jest nieistniejącą specjalizacją w dziedzinie medycyny. Przyszli lekarze przez pięć (kiedyś sześć) lat poznają podstawy ludzkiej fizjologii, patologii oraz znienawidzonej przez zielarzy farmakologii. Tyle samo moim zdaniem czasu potrzebuje fitoterapeuta, tak na początek, bo nauka nigdy się nie kończy, a wiedza jest jak ocean. Nie ma systemu, który by pokazywał, jaka droga jest właściwa, stąd całe to zamieszanie. Mimo, że ziołolecznictwo często było antysystemowe, to jednak obecnie, w dobie jego rosnącej popularności, potrzebujemy systemu, dlatego żeby "po pierwsze nie szkodzić", primum non nocere. O swojej drodze do fitoterapii opowiadam w dzisiejszym poście. 

Pasję do nauk biomedycznych rozwijałam od podstawówki. Wychowałam się na polskiej wsi, miałam przed domem całkiem spory kawałek łąki, a świat przyrody na wyciągnięcie ręki. Zawsze lubiłam się uczyć. Już w podstawówce brałam udział w olimpiadzie biologicznej, czy konkursach wiedzy ekologicznej, oraz wielu innych, byłam książkowym molem. W liceum wybrałam klasę o profilu biologiczno-chemicznym, taką, po której dobrze jest się wybrać na medycynę. Ja jednak, zafascynowana biologią komórki, zdecydowałam się na studiowanie biotechnologii. Z wielkim zaangażowaniem podeszłam do matury, a potem zabrałam się za przygotowania do egzaminów na studia. Zaowocowało to bardzo dobrymi wynikami rekrutacji, dzięki czemu dostałam się na wszystkie trzy uczelnie, na które aplikowałam. Zdecydowałam się na Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu, gdzie o indeks rywalizowało jakieś 15 osób na jedno miejsce, a ja zdałam egzamin z drugą na liście punktacją..

Mniej więcej na trzecim roku studiów poczułam rozczarowanie wysokospecjalistyczną dziedziną wiedzy, którą zgłębiałam. Brakowało mi bliższego kontaktu z bardziej żywą nauką, taką użyteczną w życiu, przyjazną drugiemu człowiekowi i światu. Biotechnologia nie zawsze taka jest. Na ścianach instytutów, w których bywałam, widywałam plakaty sygnowane nazwą firmy Monsanto, a na lekcjach języka angielskiego w czytankach znaczy readingach, widywałam transgeniczne pomidory i podobizny Frankensteina. Budziło to we mnie niepokój, który nałożył się na młodzieńcze rozterki egzystencjalne. Były to moje intuicyjne odczucia, "czucie i wiara czasem silniej mówi do mnie, niż mędrca szkiełko i oko". Biotechnologia jako nauka, ma wspaniały potencjał, jeśli się ją jednak odpowiednio wykorzysta.. Zaczęłam odważnie szukać swojej drogi. W akademiku mówili na mnie wtedy niektórzy "pani filozof", podobno chodziłam lekko oderwana od ziemi. W ramach poszerzania zainteresowań kręciłam się po różnych humanistycznych wydziałach, a na filozofii robiłam dodatkowy przedmiot, tzw. humanizujący, są takie możliwości na studiach biologicznych.


Bałkany 2002 - Flora i Fauna.
Wyprawa Koła Naukowego Przyrodników po materiał badawczy - igły sosnowe!
Na zdjęciu uczestnicy ekspedycji podczas śniadania na skale :)



Wybierając pracownię magisterską, zdecydowałam się na badania nad molekularnym podłożem zaburzeń psychicznych. Cieszyło mnie, że moja pracownia mieściła się murach Uniwersytetu Medycznego, skąd dużo bliżej do człowieka i medycyny. Analizując skrupulatnie, jak to mam w swojej naturze, dane do pracy dyplomowej, odkryłam błędy w doktoracie koleżanki. Okazało się, że w PubMedzie, międzynarodowej bazie danych z zakresu nauk biomedycznych, są opublikowane błędne informacje. Nie chcąc robić nikomu krzywdy, napisałam o tym w przypisach swojej pracy. Wiadomo, że nikt nie czyta magisterek, a tym bardziej przypisów. Ponadto atmosfera w instytucie między szefem, a ekipą moich kolegów i koleżanek, była pełna napięć i niefajnych emocji. Wszystko to wzbudziło we mnie jeszcze większe rozczarowanie nauką. 

Mimo, że temat, którym się zajmowałam, był bardzo ciekawy, to jednak jeszcze przed obroną pracy magisterskiej, zdecydowałam się na odważny skok w bok, czyli studia z zakresu antropologii kulturowej. Ówczesna pani dziekan na Wydziale Biologii nie chciała absolutnie dać mi na to swojej zgody (na tak zwany drugi fakultet), twierdząc, że to podkopie moją karierę naukową. Z perspektywy czasu myślę, że miała trochę racji, bo właśnie dlatego jeszcze nie obroniłam doktoratu i nie wiem, czy uda mi się to zrobić w moim coraz bardziej intensywnym życiu zawodowym. Wszak dziś prowadzę własną firmę. Jednak w krytycznym momencie, zmienił się dziekan, a ja wieczna studentka, trafiłam na pierwszy rok studiów na Wydziale Historycznym.


Studia antropologiczne były formą mojego protestu wobec pozbawionych ducha nauk ścisłych. Na etnologii szukałam przyjaźni i zapomnianej wiedzy, mądrości ukrytej w tradycji i kulturze. Szczególnie zainteresowałam się antropologią medyczną, to właśnie wtedy zrodziła się moja fascynacja medycyną chińską. Uczęszczałam na pierwsze "chińskie" wykłady do Mandali, gdzie dr Agnieszka Krzemińska, dziś jeden z bardziej znanych wykładowców w tej dziedzinie w Polsce, dzieliła się swoją pasją. Po czasie rozczarowania rozczłonkowaną nauką, dużą sympatię wzbudził we mnie system patrzący na ludzki organizm z zupełnie innej perspektywy, takiej próbującej ogarnąć z lotu ptaka złożoną całość, jaką jest skomplikowany człowiek. Potem niejednokrotnie kwestionowałam chińskie podejście, by znów odkrywać je na nowo. Niczym niewierny Tomasz: Wątpię więc jestem. Miałam na to 10 lat czasu, bo tyle go minęło od moich pierwszych fascynacji tym orientalnym systemem.

W antropologii spodobała mi się koncepcja, a może nawet misja łączenia światów, systemów kulturowych posługujących się obcymi sobie językami. Z taką ideą w głowie zaczęłam szukać mostów łączących świat medycyny zachodniej, tej naukowej, akademickiej oraz tradycyjnej medycyny chińskiej, czy też tradycyjnego ziołolecznictwa. Wymagało to powrotu do metod szkiełka i oka, co przyszło mi z dużą radością, zaowocowało zapałem do pracy i dalszej nauki. Po pierwszych kursach z zakresu medycyny chińskiej, rozpoczęłam swoje pierwsze studia podyplomowe na Uniwersytecie Medycznym w Poznaniu.

Takie były początki. W kolejnej części opiszę drogę mojej specjalistycznej edukacji z zakresu fitoterapii (ziołolecznictwa), dietetyki, medycyny chińskiej, akupunktury ucha itd. Aktualnie wszystkie te informacje są umieszczone na mojej stronie internetowej. Może będzie to inspiracja innych, którzy szukają swojej ścieżki w pokrewnej dziedzinie. Tak, czy inaczej, każdy musi poradzić sobie z tym wyzwaniem na własną rękę i własną odpowiedzialność. Bo fitoterapia, mimo że modna, nie jest wcale łatwa, ani prosta. 



2 komentarze:

  1. Aniu, gratuluję zapału, siły, konsekwencji... Jestem pod wielkim wrażeniem. Z wielką przyjemnością i dumą będą uczestniczyła w Twoich warsztatach. Życzę dalszych sukcesów i pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo mi miło, dzięki za dobre słowo :)

    OdpowiedzUsuń